Nadzieja jest jak motyl, gdy za bardzo się jej łapiesz umiera, tak jak gdy łapiesz motyla, a jego pyłek zostaje Ci na rękach...
Nadzieja - pragnienie spełnienia się czegoś i jednoczesna obawa, że się nie uda. Aby zaistniała nadzieja, subiektywna ocena prawdopodobieństwa spełnienia się życzenia nie może przyjąć wartości skrajnych. Przy 100% nadzieja zamienia się w radość, a przy 0% w smutek. (Źródło: Wikipedia).
Nadzieja Matka głupich? Tak, a ja już jestem totalną idiotką.
Jakoś nigdy do końca nie umiałam zdefiniować tego słowa, a przez całe życie miałam więcej nadziei niż wody w Bałtyku. Całe życie miałam nadzieję nawet na najbardziej beznadziejne sprawy, z których inni już rezygnowali i stwierdzali, że walka nic nie da. A ja brnęłam jak idiotka w tą beznadziejność, aby uczynić ją z sercem wypełnionym nadzieją- rzeczą spełnioną, radosną, i aby wszyscy, którzy stwierdzili, że nie warto wiedzieli, że czasem mimo szans bliskich zeru coś się da... Często wychodziło, ale wypalało straszliwie i nie dawało w ostateczności radości, tylko puste uczucie triumfu.
I przychodzi moment, kiedy wierzysz, cholernie wierzysz, jak głupiec! Mimo racjonalnego myślenia człowieka, który coś pojmuje o medycynie, czyta wyniki zna się na tym, bynajmniej orientuje, że lekarz nie gada z Tobą jak z głupkiem lub mówi rzeczy, które Ty chcesz usłyszeć. Rozmawia z Tobą normalnym medycznym językiem, choć lekarze tego nie lubią. Wolą zwykłych pacjentów, którzy nie wnikają, nie wypytują, tylko przytakują.
I taki moment był, boli, bardzo, ale wiem, że moją przyjaciółkę bardziej, bo to Ją dotknęło. Ale mnie zabolało bardzo mocno, jak siarczysty policzek, lub bardziej kopniak w brzuch. A do dziś wierzyłam, naprawdę bardzo mocno, choć do tego Ci się nie przyznałam i mówiłam zupełnie co innego. Mówiłam racjonalnie, bez uczuć jak bezduszny lekarz. A dlaczego? Dlatego żebyś bardziej się nie zawiodła... żebyśmy obie nie wierzyły z klapkami na oczach w cud. Chociaż do cholery cuda się zdarzają. Więc boli...Chociaż tak naprawdę to nie mój ból. Smuci, choć tak naprawdę nie jest to do końca mój smutek, a Wasz.
Utwierdzam się w przekonaniu, że nie chcę więcej walczyć. Że to co mam, to wystarczy. Ten dom, tą rodzinę 2+1, tą miłość, to ciepło rodzinne, tą nienawiść (czasem), tą bezradność, smutek, chęć ucieczki...
Chcę bardzo krzyczeć, naprawdę bardzo głośno, aż stracę głos, a nie mogę, bo wiem że zamiast krzyku zacznę płakać... A cisza jest lepsza, bardziej wymowna w tym momencie, bardziej okryta bólem, smutkiem, gorzkimi łzami, niż jakiekolwiek uzewnętrznianie tego. I trwam z kamienną twarzą i stu kilowym kamieniem w żołądku. I mam chęć się załamać, bo do tego mała znów smarka na potęgę i kaszle, i nie umiem jej pomóc prócz syropu i witamin, aby nie pójść do lekarza, aby uchronić ją od antybiotyków. Cholerne dzieci! Czemu zawsze robią coś, kiedy ty mówisz nie... I ta wiara przeradzająca się w pustkę, trwa to ułamki sekund... mniej niż mrugnięcie okiem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli piszesz komentarz jako anonim, proszę podaj swój nick :D- łatwiej odpisuje się na komentarze ;) z góry dziękuję! (*^.^*)